Zapisane w pamięci
(gry i zabawy dziecięce)
Mój dziecięcy świat, determinowany był okresami: wojny, wypędzenia (zwanego repatriacją) oraz osiedlenia się na Nowych Ziemiach. Zamykał się w czasie 10 lat, tj. od 1944 r, do którego sięgają moje najdalsze wspomnienia i do roku 1953, kiedy ukończyłem szkołę podstawową.
W swej, z konieczności ograniczonej relacji, chciałbym opowiedzieć o tych naszych dziecięcych grach i zabawach, które szerszemu ogółowi są być może dzisiaj nieznane, albo uległy już zapomnieniu i na tyle ile potrafię powiązać je z realiami tamtych czasów.
Z okresu wojny zapamiętałem zabawy ze starszymi chłopakami pasącymi swoje krowy. Mieli wspaniałe urządzenia w postaci blaszanych puszek podziurawionych po bokach, zahaczonych na sztywnym drucie. Do takiej puszki wsypywano żar z ogniska i chwytając za drut wykonywano nią obroty ponad głową. Wydobywający się dym i migający w otworach ogień stwarzały wspaniały efekt wizualny, szczególnie o zmroku. Zawsze chciałem się tym urządzeniem pobawić. Czasami mi na to pozwalano, ale był zawsze warunek – musiałem opowiadać. Radziłem sobie z tym bardzo dobrze, bo mogłem przekazywać im zasłyszane od mamy opowieści z historii Polski i od babci Gieni ludowe baśnie. Byli bardzo wdzięcznymi słuchaczami.
Nasza „wędrówka” wypędzonych z Podola trwała aż 57 dni (od 15 września do 10 listopada 1945 r.) z czego 43 dni przypada na transport w odkrytych wagonach towarowych (lorach), razem ludzi ze zwierzętami domowymi, w jesiennej słocie, w otoczeniu wszędobylskich wszy, na które nie działała nawet nafta, a pod koniec nawet w głodzie. Tak długa „podróż”, z wielodniowymi postojami na bocznych torach różnych stacji powodowała, że my dzieci wałęsaliśmy się bez celu pomiędzy wagonami i bawiliśmy się w podchody. W czasie dwutygodniowego (!) postoju w Lesznie zdarzył się przypadek naszej fascynacji zabawami innych dzieci. Leżeliśmy na nasypie kolejowym i obserwowaliśmy jak poniżej, ulicą jeździły na rowerach roześmiane polskie dzieci. Jakże zazdrościliśmy im wówczas tych rowerów, pięknych ubranek i murowanych domów, w których mieszkali. Ten świat wydawał się nam całkowicie nieosiągalny. Byliśmy przekonani, że naszym przeznaczeniem będzie już zawsze jazda tym transportem. Z dziećmi tymi nie nawiązaliśmy żadnego kontaktu. One nie przejawiały takiej chęci, a my baliśmy się, że nas odrzucą. Ta uliczka latami śniła mi się po nocach. Chciałem zawsze jeszcze raz ją zobaczyć. Ziściło się to dopiero po 60 latach. Nic się nie zmieniła. Ten sam bruk i obok nasyp kolejowy i tylko nie zobaczyłem na nim małego, zawszonego chłopca patrzącego z żałością na niedostępny mu świat.
Osiedliliśmy się w Płakowicach (obecnie jest to część Lwówka Śląskiego) i rozpoczął się najwspanialszy, piękny i radosny okres w moim życiu. W mej pamięci utrwalił się jako bez mała „festiwal” gier i zabaw i poznawania świata. Tato wrócił z wojny, nie było już banderowców, koszmarnego transportu, rozpocząłem naukę szkolną (1946 r.) i stałem się mieszkańcem swoistej „Wieży Babel”, jaką wówczas była nasza miejscowość. Kogo tutaj nie było ? Kresowiacy z Wilna, Polesia, Wołynia i Podola, reemigranci z Jugosławii, Francji i Rumunii, poszukujący lepszego życia mieszkańcy z Centralnej Polski, uchodźcy z Grecji, dzieci Koreańskie (od 1952 r.) no i oczywiście dotychczasowi mieszkańcy – Niemcy.
Do połowy 1947 r. mieszkaliśmy w jednym domu z poprzednimi niemieckimi właścicielami. Oni zajmowali parter my piętro. Nasza krowa (paśliśmy ją razem z Urumgard, moją niemiecką rówieśniczką z tego domu) karmiła obydwie rodziny, gdyż na tym gospodarstwie nie było żadnego poniemieckiego inwentarza. „Ruski cap carap”, mówiła „nasza” Niemka o przyczynach tego stanu.
W takim traktowaniu Niemców nie byliśmy wyjątkiem, gdyż Polacy, a w szczególności Kresowiacy mając w pamięci swoje wypędzenie, może im nie współczując, rozumieli doskonale czekające ich wkrótce wydalenie. Polskie i niemieckie dzieci szybko się integrowały. Mam w oczach śnieżną zimę 1946/47, gdy na stoku góry położonej przed naszym domem, codziennie na sankach zjeżdżały tabuny dzieci z połowy wsi, narodowościowo przemieszanych. Szybko wytworzył się polsko – niemiecki język dziecięcego porozumiewania się, z tym, że strona polska przewyższała i to zdecydowanie tę drugą w opanowaniu przeciwnego języka. Skutkowało to, jak w takim obrazku, gdy w czasie lekcji do klasy wchodzi Niemiec i coś chce. Prowadząca zajęcia Pani Lasowska nie potrafi z nim się porozumieć, wówczas z ławki podnosi się mały Pawełek Ziemianowicz i zaczyna biegle tłumaczyć. Wyjazdy Niemców spowodowały, że miejscowość nasza stała się „zagłębiem” rowerowym. Z uwagi na zerwane mosty na Bobrze, Płakowice były stacją początkową ich repatriacji czynionej via Legnica. Tutaj musieli pozostawić wózki i rowery, na których przywieźli swój dozwolony do zabrania bagaż. Już nieprzydatne, gromadziły się obok stacji na wielkich hałdach. Dziwić się więc nie należy, że wszystkie dzieci i cała młodzież oraz znaczna część dorosłych z dużym odsetkiem kobiet wkrótce opanowały sztukę jazdy rowerem, a same te pojazdy stały się „towarem eksportowym” zaopatrującym inne miejscowości.
Największą w naszej wsi grupę osadniczą stanowili Kresowiacy, a wśród nich Wilniacy
i Podolacy. Każda z nich posiadała swoje zwyczaje i obyczaje i posługiwała się gwarową polszczyzną. Nas z Podola, ciekawiły u tych drugich zwyczaje wielkanocne, a szczególnie zabawy z pisankami. Polegały one na zbiciu skorupki jaja przeciwnika swoją pisanką, lub toczeniu jajek z pochyłości też w takim celu. Nie była to wcale taka prosta i przypadkowa w skutkach zabawa. Trzeba było mieć odpowiednią technikę „uderzenia” i wyselekcjonowane jajka. Nasi przeciwnicy mieli to wspaniale opanowane i tylko w wyjątkowych przypadkach mogliśmy z nimi wygrać. Drugą grupę z kolei intrygowały nasze zwyczaje noworoczne i bożonarodzeniowe. Było to: zasiewanie i kolędowanie. Pierwsze wykonywane było przez małych chłopców wcześnie rano w Nowy Rok. Polegało na obchodzeniu domostw i rzucaniu w nich na podłogę garstki owsa z wygłoszeniem wierszowanych życzeń noworocznych. Za tę czynność „siewcy” otrzymywali w podzięce drobne kwoty pieniężne. Chłopców przyjmowano chętnie, zważywszy na przesąd, że jak w Nowy Rok pierwszy do domu wejdzie obcy mężczyzna przyniesie ze sobą szczęście, w przeciwieństwie do odwiedzającej kobiety. Bardzo chętnie uczestniczyłem w tym obrzędzie i przez cała Sylwestrową Noc prawie nie spałem, nie mogąc doczekać do rana.
Kolędowanie (jakże obecnie ubogie a często skarykaturowane) dzieci realizowały w kilku-osobowych grupach, które śpiewały kolędy pod oknem domu, a po wyjściu gospodarza
i wpuszczeniu kolędników do wnętrza następowało składanie domownikom wierszowanych życzeń, lub, co było już udziałem starszych dzieci, odegraniu małych jasełek. Byłem atrakcyjnym członkiem każdej z grup, bo posiadałem dwa atuty. Pierwszy w postaci szopki, pięknie wykonanej przez mego tatę. Była cała z drzewa z figurkami w środku, kryta strzechą z kłosów zboża. W środku paliła się świeca, oświetlająca wnętrze. Tworzyło to piękny efekt wizualny, gdy przykładano tak oświetloną szopkę z zewnątrz do okna i domownicy mogli oglądać ją z wewnątrz budynku. Drugim atutem były wierszowane życzenia, ułożone wcześniej przez ciocię Józię (niewątpliwie utalentowaną ludową poetkę), które ładnie mogłem wyrecytować. Dzieci „wileńskie” od razu zaakceptowały ten zwyczaj i wspólnie go realizowaliśmy.
Okres bezpośrednio po wojnie, charakteryzował się dużą dostępnością sprzętu wojskowego. W przydrożnych rowach leżała porzucona broń i amunicja, a obok mleczarni stał spalony czołg,
z którego starsi koledzy wymontowali karabin maszynowy. Na szczęście nie mogli go wypróbować, bo nie było do niego amunicji. Zabawy z tymi znaleziskami kończyły się czasem tragicznie (urwanymi kończynami, a nawet śmiercią). Nie powstrzymywało to nas, przed eksperymentowaniem, na przykład umieszczania w ognisku karabinowych naboi i przed samym ich wybuchem, chronieniem się za zrujnowanym budynkiem. Była też „oficjalna” strzelanina, związana z mało znanym (nawet wielu historykom) pędzeniem przez czerwonoarmistów z Niemiec dużych stad bydła. W Płakowicach był etapowy przystanek takiego „transportu”. Zwierzęta odpoczywały, miejscowi Polacy prowadzili z konwojentami, handel wymienny (prowiant i samogon za kontuzjowane, a nawet zdrowe krowy),a my dzieci, z ciekawością obserwowaliśmy żołnierzy, ich uniformy i uzbrojenie. Częstowaliśmy ich owocami i wyniesionym cichaczem z domu jedzeniem, a ci w rewanżu pozwalali postrzelać z pepeszy. Niestety skończyło się to tylko na dwóch takich konwojach.
No i zabraknie mi już miejsca, aby opisać inne nasze wówczas dziecięce zabawy. W sumie były one takie same lub podobne jak w innych częściach kraju. Kąpiele w Bobrze (pływać się tam nauczyłem w wieku 6 lat), gra w palanta (teraz już zapomniana, a wówczas popularna na każdym szkolnym boisku), gry w szmaciankę i w dwa ognie, jazdy na nartach, sankach i łyżwach (ta ostatnia czyniona była na wprost przez odpychanie się czubkami łyżew, najczęściej na ubitych i zlodowaciałych jezdniach dróg, których wtedy nikt nie odśnieżał). Na przerwach lekcyjnych, szczególnie zimą królował cymbergraj, zrewolucjonizowany w roku 1950, kiedy to po raz pierwszy po wojnie pojawił się bilon i mogliśmy nim zastąpić w tej grze dotychczasowe guziki. Były też walki bokserskie w prawdziwych rękawicach, gdzieś zdobytych przez Czesia Białasa, wyczynowe (kto więcej) łapanie gołymi rękami ryb w płynącej przez wieś Widnicy oraz uczestniczenie w przymusowej akcji tropienia stonki ziemniaczanej, aż do czasu gdy się u nas pojawiła (jak twierdziła to oficjalnie propaganda zrzucana na spadochronach przez amerykańskich imperialistów). Nie sposób tu je wszystkich wymienić, podkreślić chciałbym jedynie, że część ówczesnych zabaw nie mogę teraz mile wspominać, bo były też i takie, które nam chluby nie przynosiły, jak bawienie się w wandali, niszczących poniemieckie (czyli nie nasze) mienie, na przykład poprzez zawody w wybijaniu kamieniami szyb w renesansowym pałacu Hochbergów.
Swoją opowieść rozpocząłem od zabaw z „płonącymi” puszkami na dalekim Podolu,
a zakończę „strzelającymi” też puszkami na Dolnym Śląsku. Były to blaszane pojemniki z zatykanym wieczkiem i małym otworkiem w denku. Do wnętrza puszki wkładaliśmy karbid, lekko go mocząc (nawet śliną), zatykaliśmy wieczko i palcem otworek w dnie. Gdy po kilku sekundach wytworzył się tam gaz, należało zdjąć palec z otworka i zapałką podpalić ulatniającą się substancję. Puszka wybuchała wyrzucając przed siebie wieczko. Im dłużej gaz się gromadził, tym silniejszy był wybuch. Szczęściem, że odbyło się to bez poważniejszego wypadku.
Nazwałem ten ostatni okres mego dzieciństwa – radosnym, chociaż gdzieś z boku rozgrywały się dramaty ludzi dorosłych, zaczynał się i trwał później ponury okres stalinizmu, życie stawało się coraz trudniejsze, ale dzieci zapamiętują przede wszystkim to co było dobre i tak też jest i w moim przypadku.
Fotografia zrobiona wiosną 1944 r. w Dobrowodach na Podolu, przedstawiającą moją wielką „uciechę” z jazdy z tatą na rowerze.
Kazimierz Fuławka
Ul. Diamentowa 7 59-220 Legnica
Prawa autorskie zastrzeżone Kazimierz Fuławka dla infolwowek24.pl
Dziękuję. Moja rodzina również pochodzi z Kresów i wiele z opowiedzianych przez Pana historii pokrywa się z opowieściami mojego ojca (rocznik 1941). Nasza droga to Chomiakówka/Czortków- Jastrzębce/Środa Śl. Pozdrawiam
Mój tata sie wzruszył kiedy przeczytałam mu ten artykuł. Górka z której zjeżdżali w zimie widzę codziennie z okna a autor mieszkał w domu obok:)